Luty w Warszawie stoi pod znakiem klęski urodzaju.
Trudno jest nawet wybrać na co powinno się iść, a co powinno się odpuścić ze względu na zdrowy rozsądek – portfel wszak nie jest z gumy.
Mnie ten dylemat dotyczy tylko połowicznie, muzyka jest u mnie bowiem na pierwszym miejscu. Wolę odmówić sobie posiłku przez parę dni, niż odpuścić dobry koncert. Od jakiegoś czasu zdarza mi się odwiedzać koncerty na zaproszenie organizatorów, co bardzo ułatwia sprawę opisaną wyżej. Doskonała sytuacją jest ta, w której organizatorzy zapraszają mnie na koncert, na który bardzo czekam. Nie inaczej było w tym przypadku.
Z nagłówka artykułu wiecie już, że chodzi o koncert Cattle Decapitation, który odbył się w środę 12 II w klubie Proxima. No to od początku… albo nie od początku.
Zacznijmy od drugiego zespołu. Na otwierający tego dnia skład (Vulvodynia) nie zdążyłem przez bardzo bohatersko stoczony pojedynek z Pocztą Polską, który zajął więcej czasu, niż bym chciał. Został, mimo bohaterskości, absolutnie przegrany. Jeśli wpadniecie kiedyś na pomysł, żeby wymienić waluty w przeznaczonym do tego punkcie poczty, to nie polecam. Fakt, że w danym miejscu istnieje usługa kantoru nie oznacza, że da się tam wymienić pieniądze, bowiem pracownicy nie wiedzą jak zaksięgować taką transakcję. Dobrze, ale dość już o przygodach przedkoncertowych.
Dotarłem ostatecznie w momencie w którym zaczęło grać drugi zespół (co samo w sobie było dość osobliwe, zaczęli bowiem grać wcześniej, niż było podane w czasówce). Przywitał mnie stały widok w Proximie, to znaczy kolejka do szatni, której końca nie dało się dostrzec. Gdyby nie kolega, który wypatrzył mnie od razu, gdy wszedłem (dzięki Rafał!) i wciągnął do wspomnianej kolejki, gdyby nie to zapewne oglądałbym Revocation w odzieży wierzchniej, bo szkoda byłoby mi występu.
Druga rzecz, która zwróciła moją uwagę to nagłośnienie, które tego dnia było naprawdę dobre, a kto bywa częściej w klubie na Żwirki i Wigury ten wie, że bywa różnie. Swoje kroki skierowałem pod samiuśką scenę, gdzie od pierwszego, do ostatniego uderzenia w perkusję, salę czarował techniczny death metal rodem ze Stanów Zjednoczonych. Panowie, którym przewodzi David Davidson nie dawali ani sobie, ani publiczności minuty na wytchnienie. Granie przed zespołem takim jak Cattle Decapitation z pewnością musi stanowić pewne wyzwanie, ale temu wyzwaniu muzycy Revocation z całą pewnością sprostali. Tłum zareagował entuzjastycznie, choć z rozmów na sali po występie zdaje się, że nie byli wcześniej specjalnie znani.
Kolejny zespół był dla mnie największym wzywaniem. Twórczość Shadow of Intent skutecznie mnie omijała. Parę dni przed koncertem postanowiłem sprawdzić czym w zasadzie ten zespół jest, zacząłem więc od przeczytania opisu, a ten zaczynał się następująco: “symphonic deathcore, melodic death meta”. Westchnąłem, po czym pomyślałem “nie polubimy się”. Deathcore do tego symfoniczny? Melodyjny death metal? Zupełnie nie moje gusta. Włączyłem, nie spodobało mi się, ale także nie spowodowało odruchu wymiotnego. Nieraz bywało tak, że mimo braku fascynacji twórczością studyjną, na żywo pojawiało się to coś. Nie tym razem. Przesłuchałem połowy występu, który niebywale mnie zmęczył. Drugiej połowy słuchałem już z palarni, pochłonięty bardzo ciekawymi rozmowami z ekipą Krakusów, której reprezentacja była tego dnia nie mała (pozdrawiam chłopaków z Impermanence, Artificial i KIR!).
Wreszcie nadszedł wyczekiwany moment. Oczekiwania były niemałe, nie byłem pewien, czy w ogóle były możliwe do spełnienia. Przed koncertem rzucaliśmy sobie pytania “a ciekawe jak zrobi to?”, “ciekawe jak zagrają ten fragment?”, “w studiu zrobili tak i tak, ciekawe jak to wypadnie na żywo”. Chyba wszyscy podkręcaliśmy się nawzajem. Na scenie stanęli muzycy Cattle Decapitation i… szczęki nam opadły.
Z tak opadniętymi szczękami staliśmy już do końca wystepu. Nie odrywaliśmy oczu od sceny, za wyjątkiem momentów w których patrzyliśmy się na siebie nawzajem wyrażając niedowierzanie. To był cios za ciosem! Każdy utwór był technicznie doskonały, a każdy z Amerykanów grał całym sobą, przelewając w ten sposób mnóstwo emocji na publiczność! Na najwyższe uznanie zasługuje Travis Ryan, którego umiejętności wokalne powalały. Do dziś nie mogę zrozumieć jak można wydawać z siebie takie dźwięki, w dodatku tak precyzyjnie. Coś niesamowitego!
Jeśli nie byliście jeszcze na Cattle Decapitation, musicie to nadrobić przy najbliższej możliwej okazji!
Tekst: Bartosz Musiał