„Dziękuję motherfuckers” czyli relacja z koncertu Halestorm

Wczoraj przez Warszawę przeszedł prawdziwy sztorm. Właściwie to przez jeden jej punkcik, co nie zmienia faktu, że zrobił konkretną rozpierduchę .

Na scenie stołecznej  Progresji wystąpił amerykański zespół Halestorm i nikogo nie oszczędził. Trzon grupy tworzy rodzeństwo: wokalistka i gitarzystka Lzzy Hale oraz perkusista Arejay Hale. I to oni od początku do końca koncertu byli  sercem, duszą i płucami zespołu. Godnie wspierali ich grający na gitarze Joe Hottinger oraz basista Josh Smith.

Fot: Mariusz Jagiełło

Zespół rozpoczął występ od małej niespodzianki. Po raz pierwszy na europejskiej części trasy wykonali połączone „Dear Daughter” z „Daughters of Darkness”. Już po kilku dźwiękach Lzzy rozpoczęła chóralne śpiewy z publicznością a ja wiedziałem, że to będzie zarąbisty gig. Pani Hale to prawdziwe sceniczne zwierze, której większość frontmanów mogłaby co najwyżej … nakładać farbę na włosy. Od razu mnie kupiła i myślę, że również resztę publiczności. Jej nieudolne próby zagadywania po Polsku były naprawdę urocze. Zresztą widać, że wokalistka w stosunku do siebie ma ogromny dystans – no i ten wokal! To zdecydowanie jedna z najlepszych współczesnych wokalistek rockowych. Swoim głosem potrafi uwodzić, kusić – ale też ryknąć tak, że nie ma zmiłuj.

Dla mnie pierwszą perełeczką był wykonany jako trzeci „I Am the Fire”. Kiedy Lzzy śpiewała w refrenie „I am the fire, I am burning brighter, Roaring like a storm …” to autentycznie tak było. Kolejne ciary przeszły mnie w czasie wykonania a cappella fragmentu „Familiar Taste of Poison” – co ona robi z głosem to się w … no wiadomo gdzie nie mieści. Utwór gładko przeszedł w rozbudowane „Amen” a później przyszedł czas na nowość  „Chemicals”. Teraz to jeszcze nieograny kawałek bo to nówka sztuka, ale podejrzewam, że to będzie kolejny „must be” na każdym koncercie. W wersji  „live” zyskuje niesamowitego powera. Przed kolejnym utworem Lzzy stwierdziła ”Polish food is …  suspicious, but girls are …  delicious” i już wiadomo było, że następny będzie tytułowy kawałek z ich ostatniej płyty. Po „Vicious” swoje kilka minut dostał brat wokalistki. Trzeba przyznać, że Arejay  poczuciem humoru i scenicznym szaleństwem niczym nie ustępuje siostrze  a jego solo na perkusji było paluszki lizać. Już w tym momencie publiczność w Progresji była rozgrzana do granic możliwości (i to niekoniecznie jedynie przez upał i duchotę panujące na sali ) a to była dopiero połowa koncertu. „Freak like Me” – wiadomo tytuł zobowiązuję, więc i pod sceną nastąpiło prawdziwe szaleństwo, „Uncomfortable” (czy tylko mi zwrotki kojarzą się ze „Stone Cold Crazy” Queenów?), „Mz. Hyde” i „Killing Ourselves to Live” dopełniły dzieła zniszczenia.

Fot: Mariusz Jagiełło

No może nie do końca, bo przed nami były jeszcze bisy. Zespół zaczął je delikatnie, od ballady „The Silence” wykonanej jedynie przez Lzzy i Josha. Później na scenę została zaproszona Diana, dla której był to … 50 koncert Halestorm. Szacunek dziewczyno! Zespół z Dianą wznieśli toast a skoro tak – to nie mogło w tym momencie zabrzmieć nic innego niż „Here’s  to Us”. Niby spokojnie, ale jak to ze sztormem bywa prawdziwa nawałnica dopiero miała nadejść. I nadeszła!  „Love Bites (So Do I) to chyba największy ich przebój. W końcu zostali za ten kawałek nagrodzeni statuetką Grammy. Teraz już zespół jeńców nie brał. Nikt w Progresji się nie oszczędzał. Ostatnim utworem, który zespół zaprezentował  tego wieczoru  było wykonane w bardzo rozbudowanej wersji  „I Miss the Misery”.

Fot: Mariusz Jagiełło

To był naprawdę rewelacyjny koncert. Nie wiem na ile w tym było kurtuazji, ale sama wokalistka stwierdziła, że najlepszy na trasie. Co chwile dzieliła się miłością do naszego kraju,  ale i tak najsłodsze było „dziękuję motherfuckers” wypowiedziane przed ostatnim utworem.

To po Toolu drugi najlepszy koncert jaki miałem przyjemność widzieć w tym roku a Halestorm to prawdziwa machina koncertowa.  No i ta publiczność! Brawo! Dawno nie widziałem tak spontanicznie reagującej sali. Może dlatego, że średnia wieku nie przekraczała 25 lat. Reasumując to było prawdziwe tornado, kawał rockowej „sztuki” a moje uwielbienie do zespołu jeszcze bardziej wzrosło.

I to tyle. Biegnę kupić ich plakat, żeby zawiesić na ścianie.
autor: Mariusz Jagiełło

Najnowsze artykuły

Powiązane artykuły