Mystic Festival 2019- Dzień 1- 25.06

1
921

Zanim przejdziemy do szczegółów ostrzegam prosto z mostu – na Mystic pojechałam prywatnie, więc jeśli spodziewacie się poczytać klasyczny opis koncertu, no to nie tym razem, nie przy TAKIM wydarzeniu…

Mystic Festival od początku istnienia był jednym z największych i najważniejszych festiwali muzycznych w naszym kraju. Festiwal został stworzony przez Mystic Productions i od początku powstania skupia największe gwiazdy wydawane przez tą wytwórnię. Przez 20 lat odkąd po raz pierwszy się odbył, obrastał w legendę godną Wacken i zagościł na “bucket list” niejednego fana ciężkich brzmień. Na festiwalu występowali tacy giganci metalu jak Iron Maiden, Mayhem, Children of Bodom, Slayer, Celtic Frost, Kreator, Amorphis, Nile oraz Satyricon. Niestety na kilka lat festiwal zniknął z koncertowej mapy Polski. Co jakiś czas pojawiały się plotki wśród czarnej braci, że w “przyszłym roku będzie”, aż pod koniec 2018 roku wreszcie padła informacja, że festiwal wraca. I to w jakże hucznym stylu!!!

Powoli pojawiały się informacje o zespołach jakie wystąpią… Testament, Amon Amarth, Slipknot, In Flames, Soulfly, Trivium, King Diamond, Carcass, Immolation, Batushka, Possessed, Emperor, Sabaton, Hatebreed i wiele innych współczesnych gwiazd metalu. Choćby niebo stanęło w płomieniach, trzeba było jechać! Kiedy pojawiła się rozpiska jakie zespoły grają, jakiego dnia… Interesujące mnie zespoły, grające drugiego dnia festiwalu już widziałam, więc dla mnie ten festiwal mógłby być jednodniowy 😛

Tak więc pojechałam na pierwszy dzień festiwalu 25.06 ( środek tygodnia, ale F* this!). Na jednej scenie Testament, Amon Amarth i Slipknot, a w międzyczasie In Flames!!! Po prostu OGIEŃ 🤘🤘🤘

Temperatura odzwierciedlała to co miało dziać się na scenie, żar lał się z nieba, jakby stało w ogniu, ale na szczęście Tauron Arena ma dobrą klimę. Ogólnie organizatorom należą się brawa. Co prawda dotarłam niedługo przed Soulfly, ale nie stałam w żadnej mega wielkiej kolejce by wymienić bilety na opaskę, dosłownie chwila moment i jest. Sporo ludzi kupowało bilety na miejscu, lecz były do tego wydzielone kasy i kolejka jaką spostrzegłam poruszała się dość szybko. Niestety inaczej wyglądała sprawa z kolejką do dwóch sklepów z festiwalowym merchem i w pentagonie po piwo festiwalowe… Powiem tylko, że na Woodstockach szło to żwawiej… Na szczęście w punktach restauracyjnych wyglądało to lepiej. Oprawa artystyczna, czyli dekadenckie rzeźby kościotrupów w podartych, powiewających na wietrze kreacjach wiszące nad publika, czy niesamowite industrialne instalacje w pentagonie stworzyły niesamowity klimat.

Przy okazji zwiedzania rejonów The Shrine posłuchałam trochę Power Trip. Przyznam, że całkiem nieźle grali, muzycznie dobry amerykański thrash, jednak nawet na żywo ten wokal mnie odstrasza, pomimo, że na koncercie pod kątem barwy brzmiał lepiej niż na nagraniach.

Soulfly. Scena parkowa znajdowała się poniżej poziomu Areny, więc pierwsze co rzuciło mi się w oczy to maaaaasa ludzi pod sceną i całkiem niezły kocioł. Z góry było dobrze słychać, nagłośnienie mega. Pomimo otwartej przestrzeni i to całkiem sporej wyraźnie dało się słyszeć wszystkie sekcje muzyczne i wokal Maxa. Nie przepadam za gościem, ale koncert dał dobry. Można było usłyszeć między innymi “Porrada”, Rise of the fallen”, “Prophesy”.

Nadszedł czas na pierwszy zespół dla którego tu przyjechałam…. Testament!!! Zanim legendy trashu pojawiły się na scenie z głośników leciało zarzynanie gitary przechodzące w riff w ich klasycznym stylu, zmieszany z budującym napięcie śpiewem operowym, co w połączeniu z migającymi czerwonymi światłami i odwróconymi pentagramami i powoli pojawiającymi się na scenie muzykami sprawiło wrażenie, że wrota piekieł zaraz się otworzą… Do pełni tego image’u zabrakło tylko buchających płomieni. Ale i tak dobre wejście. Chuck krótko przywitał się z publiką i zaczęli grać „Brotherhood of the Snake”. To się nazywa dobry początek, mocno zwięźle i na temat. Aż się chciało zejść z trybun prosto w objęcia szalejącego pod sceną kotła 😛 Zagrali między innymi “More Than Meets the Eye”, “Disciples of the Watch”, a aby uczcić 20 rocznicę wydania “The Gathering” (28.06), zagrali “Eyes of Wrath”, ”D.N.R. (Do Not Resuscitate)”, “Legions of the Dead”. Muzycy chodzili po całej scenie, wymieniali się stronami by zagrać przed każdą stroną publiki, dodatkowo dając popis umiejętności stając na podestach w świetle reflektorów i utrzymując ciągły kontakt z publiką. Chuck, Eric, Alex i Steve w każdej wolnej od grania i śpiewania chwili gestami zachęcali publikę do szaleństwa. Brzmieli doskonale, a wokal Chucka, czysta perfekcja. Zdecydowanie, pomimo ich wieku, pomimo ponad 30 lat na scenie, trzymają formę i tego wieczoru dali wspaniały koncert i mam nadzieję, że jeszcze nie raz ich zobaczę.

I tu wracam do mega wielkiej kolejki po piwo. Na scenie parkowej grał Powerwolf, a na The Shrine- Possessed, więc udało się znaleźć miejsce, gdzie nie stała setka osób. Miałam więc szansę zdążyć spróbować tego festiwalowego piwa przed Amonami… Tu naprawdę pojawia się duży minus i muszę to zaznaczyć… Wyszło szydło z worka czemu takie kolejki były wcześniej i się nie ruszały… Niektórzy przede mną mówili, że ostatnio ponad godzinę stali, natomiast przyczyną okazały się barmanki nie umiejące lać piwa… Qr** serio?! Na Takim festiwalu?! No cóż mogłam mieć tylko nadzieję, że łaskawie zagęszczą ruchy i uda im się obsłużyć tym razem te 20 stojących w kolejce osób w tym mnie, dość szybko (zajęło im to równo 45 minut… Porażka! I bez kitu jak w życiu za barem nie stałam, lepiej nalewam browar…) I tak, dobry był, choć Black wyglądał i smakował bardziej jak czerwony lager. No ale ważne, że dobry i zimny 😛

W oczekiwaniu do baru posłuchałam Powerwolf. Zachwycić nie zachwycili, ot takie klasyczne power metalowe pitu pitu. Wyrosłam z tego lata temu i obecnie z tego nurtu są tylko dwie kapele, które lubię. Technicznie bardzo dobry koncert, kapela dobrze zgrana, fajny kontakt z publiką, która głośno wyrażała zadowolenia jak zagrali kilka szlagierowych kawałków.

Dzięki barmankom musiałam pobić swój rekord w szybkości picia piwa by zdążyć na Amon Amarth i omg udało się. I jak zwykle wikingowie rozwalili system- wojownicy walczący na scenie w doskonale odwzorowanych strojach historycznych; buchające płomienie, ściany ognia i dymu; szaman z ogromnym porożem jelenia na głowie i laską w ręku biegający po scenie; podest dla perkusji w postaci rogatego hełmu i wisienka na torcie (jedna z wielu)- Johan zagadujący publikę po polsku “Jak się macie” oraz zespół pijący z rogów zdrowie publiki, gdy oni mówią do ludzi “Na zdrowie”, a publika odpowiada głośnym Skål; do tego dochodzi to drobne przedstawienie przed “Twilight of the Thunder God”, gdy w odpowiednim momencie równo z muzyką Johan uderza Mjolnirem o ziemię wywołując tym buchające płomienie i jarzące się iskry; i już nie będę się rozpisywać jak lider zagaduje publikę nawiązując do mitologii nordyckiej… Po prostu ogień w czystej postaci i doskonałe przedstawienie samo w sobie. Odnośnie muzyki, poza wspomnianym wcześniej szlagierem nie mogło zabraknąć “Raise Your Horns”, “Deceiver of the Gods” i “The Way of Vikings”. Klasyka. Zagrali też kilka kawałków z najnowszej płyty ”Berserker”“Raven’s Flight”, “Shield Wall”, “Crack the Sky”, natomiast z okazji 20 rocznicy ich drugiej płyty “The Avenger” zagrali “Legend of a Banished Man”. Podsumowując, Amon Amarth to po prostu koncertowe nr 1 i niezależnie ile razy ich widziałam i będę widziała, zawsze mnie wprawiają w zachwyt zarówno muzycznie, jak i widowiskowo.

Batushka. Zaciekawiły mnie mhroczne inkantacje gdy zmierzałam na in Flames… Ogólnie nigdy do tego zespołu nie byłam przekonana, ich muzyka jakoś nigdy mnie nie wciągnęła, ale to co zobaczyłam przez krótka chwilę tego wieczoru… WOW! Niesamowite połączenie stroi, świateł, całe to show podszyte ich korzeniami prawosławnymi (jak pięknie to wykorzystali) połączone z muzyką… Generalnie na żywo robi wrażenie większe niż cokolwiek co można zobaczyć w sieci z ich promo. Teraz zdecydowanie przyznaje rację osobom, które nie raz próbowały mnie przekonać do tego zespołu, i że choć raz, choć na chwile warto ich zobaczyć.

In Flames. Jak to In Flames- muzycznie dobrze, idealnie zgrani, dobre show, dobry kontakt z publiką, jak na gwiazdy przystało. Pod kątem technicznym perfekcja jak na płytach. Nie jestem fanką tej ostatniej “I, The Mask”, ale kawałki z niej zaprezentowane tego wieczoru( między innymi “Call My Name”, ”(This Is Our) House”) przeplecione w set liście ze starym ich kunsztem dało się zjeść. Było mocno i melodycznie. Jednak, gdy zwalniali tempo w połączeniu z barwą i tonacją głosu Andersa gdy śpiewał, miałam wrażenie, że słucham Deaftones 🤯 Na szczęście zagrali kilka kawałków z tego ich klimatu, który najbardziej uwielbiam… “Pinball Map”, “Where The Dead Ships Dwell”, ”All For Me”. Nastąpił też powrót w czasie o 20 lat- zgrali ”Colony”! Gdy nadszedł moment by zbierać się na Slipknota zagrali pierwszy kawałek promujący najnowszy album “I Am Above”( dobrze im to wyszło) no i jeszcze wspaniały “Cloud Connected”– moje osobiste nr 1 z ich repertuaru.

Czas na Slipknot!!! I jak na headlinera wieczoru przystało, gwiazda się spóźniła… 15 minut po czasie oczom publiki ukazała się na scenie niezwykła trzy poziomowa, industrialna konstrukcja. Wręcz scena na scenie, która przez cały koncert dawała niezwykle widowiskowe świetlne show. Muzycy poruszali się po niej niczym po piętrach fabryki, z której buchały płomienie. Naprawdę fajne widowisko. Zaczęli pełną parą kawałkiem “People = Shit” od razu po nim przechodząc płynnie do “(Sic)”. Corey spytał publiki czy cieszą się, że Slipknot wrócił i stwierdził, że Polska ma najbardziej szalonych metal headsów jakich widział… Poza wspomnianymi, zagrali wszystkie najmocniejsze i najbardziej znane kawałki- “ Before I Forget”, “Psychosocial”, “The Heretic Anthem”, genialne “Prosthetics” i oczywiście w całą set listę klasyków wpletli nowości “All Out Life” i ”Unsainted”. Nowy tajemniczy perkusista który, zastąpił Fenna rzeczywiście zachowuje się znajomo, ale te domysły pozostawię tym, co widzieli koncert i rozpoznają muzyka, dokładnie tak jak zrobił to Shawn. Corey utrzymywał całkiem dobry kontakt z publiką, prosił nawet o okrzyki w ramach podziękowania dla zespołów, które dziś zagrały na festiwalu. Kiedy nadszedł czas na “Spit it out” i gdy Corey w połowie piosenki spytał publiki “Czy wiecie co to za czas”, wszyscy jak na zawołanie przyklęknęli, aby na znak wokalisty podskoczyć i rozpętać piekło na całą płytę. Tak, to było piękne. Całe widowisko w połączeniu z muzyką i tym jak muzycy poruszali się po scenie( nawet skacząc z półpięter konstrukcji i po sobie nawzajem) stworzyły niesamowity występ, który ciężko opisać słowami…

Podsumować ten dzień mogę tylko w jeden sposób- OGIEŃ🤘🤘🤘

Pomimo kwestii kolejek i barmanek był to świetnie zorganizowany event z doskonale rozplanowanym umiejscowieniem scen, dźwięki ze scen outdoorowych nie nakładały się na siebie, sklepiki były rozmieszczone tak, że stojąc w kolejce można było słuchać grających zespołów zarówno przy The Shrine jak i przy scenie parkowej. Dodatkowo ujęły mnie leżaki na terenie Pentagonu i wspomniane wcześniej użycie dekadenckiej i industrialnej sztuki. Ogromne brawa dla organizatorów. Mam nadzieję, że Mystic Festiwal powrócił na stałe i następne festiwale będą równie bezkonkurencyjne pod kątem line-upu.

> Specjalne podziękowania dla Kayi i Tomka- Gdyby nie Wy nie wiem czy bawiłabym się równie doskonale, na pewno nie miałabym tak wspaniałego widoku na scenę 😛 Dzięki Kochani :* <

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.