Czując na twarzy zimne, styczniowe powietrze zmierzałem w kierunku Hali Expo na warszawskiej Woli, pełen nadziei że za chwil kilka rozgrzeję się czymś znacznie lepszym niż alkoholem zakupionym na pobliskiej stacji benzynowej 🙂
I nie myliłem się moi mili Państwo, wszak celtic punks i amerykański punk z solidną dawką kalifornijskiego hardcore’u najlepiej się do tego nadają. Ale po kolei… Jako pierwszy na scenie pojawił się z gitarą akustyczną Jesse Ahern. Facet o wyrazistym i głębokim wokalu, poruszający się swobodnie po przetartych ścieżkach country, bluesa i rockabilly, żywcem wyjęty z bostońskich barów, prosto na tę właśnie trasę koncertową. Zaprezentowane utwory, jak chociażby “Lost In The Word”, “Heartache & Love” czy “Just A Moment” zostały ciepło przyjęte przez coraz to liczniej gromadzącą się publiką pod sceną. Reasumując to był strzał w dziesiątkę, biorąc Jesse’a jako “otwieracza” wieczoru. Zaraz po nim na scenę wkroczyli “australijscy” celtic punks, czyli The Rumjacks. Ci kolesie nigdy mnie nie zawiedli (a oglądam ich na żywca po raz 5 i muszę przyznać, że jestem ich oddanym fanem) i tak było tym razem. Krótki (9 utworów) ale energetyczny set opierał się głównie na kawałkach z ich ostatnich dwóch, rewelacyjnych wydawnictw: LP“Hestia” i EP-ce “Brass For Gold”. Oczywiście nie zabrakło też klasyków w postaci “A Fistful O’Roses” i kończącego sztukę “An Irish Pub Song”, który to ma już przeszło 83 mln wyświetleń na YT.
Występ The Rumjacks tylko potwierdził iż mamy do czynienia z czołówką światową celtic punk, depcząc po piętach Dropkick Murphy’s…ale o tym później, gdyż na scenie pojawiła się ekipa Jima Linderga, czyli kalifornijski Pennywise. Ile to już lat minęło od pierwszej wizyty w naszym kraju? 12 (!) stanowczo za długo, czego dowodem była dziko szalejąca publiczność podczas ich występu. Ich krótkie, ale precyzyjne cięcia niczym skalpelem z takimi szlagierami jak “Fuck Authority”, “Some Old Story”czy ultraszybki “Stand By Me” z repertuaru Bena E.Kinga zakończony został nieśmiertelnym “Bro Hymn” ku uciesze wypełnionej już po gwizdek wolskiej hali. No ale dobra, skupmy się na ostatnim wykonawcy tego wieczoru – Dropkick Murphy’s. I tu w swojej ocenie mogę być również nieobiektywny gdyż: a) mocno kibicuję bostończykom od lat, b) to także mój 5 koncert na żywo, c) nigdy mnie nie zawiedli.
O Dropkick Murphy’s, tak samo jak o The Rumjacks mógłbym pisać elaboraty ale kto chciałby to czytać, jeśli w ogóle dobrnął do tego momentu relacji. Ken Casey wraz z kompanami wyszli na scenę punktualnie o 21:30. Już sama scenografia nawiązująca do okładki z ich ostatniej płyty “ This Machine Still Kills Fascism” zasugerowała że będziemy mieć do czynienia z wybitnym show. Przy dziesiątkach zapalonych świec, czaszkach na wzmacniaczach, krzyżach ustawionych po bokach zestawu perkusyjnego Matta Kelly’go i…figurce świętej panienki, rozbrzmiało intro – “The Lonesome Boatman”. Chwilę po nim, niczym serie z karabinu poleciały “Famous For Nothing”, “Mick Jones Nicked My Puding” i “The Boys Are Back”.
Czym można było rozpocząć lepiej? Nie! Ken co chwila wskakiwał na barierki przybijając piątki z tymi co stali najbliżej. Miałem to szczęście że akurat stałem w fosie, więc widok jego uradowanej gęby że mógł powrócić do Polski był bardzo szczery i niezapomniany. “Blood”, “Middle Finger” i “Skinhead On The MTBA” w wersji akustycznej to kolejne killery. Przy “Barroom Hero” na scenę wskoczył Mike Rivkess z The Rumjacks by razem z Kenem odśpiewać ten właśnie numer. Jest bosko! Nie mam nawet chwili by otrzeć pot spod kaszkietu a tu kolejne perełki “ The Warriors Code”, Going Out In Style” i “I’m Shipping Up To Boston”. Totalna rozpierducha! 21 killerów w secie zasadniczym i po głośnym skandowaniu przez publiczność “Let’s Go Murphy’s!” muzycy ponownie wyszli na scenę aby zagrać “Rose Tattoo”. Chwilę później na scenę został wywołany “otwieracz wieczoru” – Jesse by wspólnie wykonać “Workers Song”. Jeszcze tylko “Boys On The Docks” i finałowy “Kiss Me, I’m Shitfaced” przy wystrzale złoto-zielonych konfetti. Ufff… ależ to był wieczór drodzy Państwo! W skali Tommy Shelby daję 10/10 kaszkietów z żyletkami w daszku rzecz jasna! Szacuneczek!