13.11.2019 Skillet, Warszawa, Stodoła – recenzja

W środę 13 listopada, do Warszawskiej „Stodoły” zawitała jedna z aktualnie największych gwiazd muzyki rockowej, autorzy bijących rekordy popularności utworów oraz płyt, głęboko wierzący w boga i rock’n’rolla amerykanie. Skillet, bo tak nazywa się pochodzący z Memphis zespół, dał wiele nadziei fanom, którzy czekali na ich skoczne show od 2016 roku… i nie zawiedli się. Tu chcę zaznaczyć, że nie należę do najbardziej oddanych fanów zespołu, a właściwie znałem ich historię i kilka utworów na krzyż.

Stodoła wypełniona była do tego stopnia, że część uczestników koncertu zmuszona była stać poza salą koncertową. Na wejście do klubu kolejka ciągnęła się na dobre pół godziny. Ponieważ trafiłem tam niejako przez przypadek, to moje pierwsze myśli krążyły wokół tego, że będzie pół godziny stania a następnie trzy godziny nudnego koncertu o którym będę musiał napisać recenzję. Radością dla mnie jest, że mój pesymizm został odczarowany już na samym początku. Pracownicy „Stodoły” uwijali się, dzięki czemu kolejka przypominająca dorosłego boa ciągnącego się metrami szybko przeszła. Tutaj duży ukłon w stronę samego klubu.

Wracając do koncertu, Skillet supportował zespół Devour the Day. Młoda kapela złożona w roku 2012 grająca żywego i energetycznego rocka. Chociaż profesjonalizmu im nie można było odebrać, a kontakt z publicznością mieli świetny, to niestety jakoś granie coverów na takim koncercie odbieram jako pewne faux paux. Trudno samą kapelę ocenić, mieli swoje momenty mają energię i wiedzą co robią na scenie, jednak od supportu takiej gwiazdy oczekuje się trochę więcej.

Wreszcie przyszedł czas na gwiazdę. Sala koncertowa wypełniła się po brzegi. Skillet rozpoczął swoje wystąpienie od utworu „Invincible”, co wydaje się strzałem w dziesiątkę, gdyż jeden z ich najpopularniejszych utworów rozruszał towarzystwo. Następnie było już lepiej, John Cooper przy drugim utworze wystąpił z zamontowanymi na rękach maszynami dymnymi, prosta sprawa a efekt… WOOOOW! Wszędzie unosił się dym, a publiczność skakała i śpiewała z niebywałą energią. Z zespołu wyszedł nie tylko rock’n’roll, jak patrzyłem na nich to wydawali się przede wszystkim fajnymi ciepłymi ludźmi, którzy otwarci na publikę chcieli dać coś więcej niż show i dobrą zabawę. Nagraliśmy filmik dla siostrzenicy wokalisty – poważnie – jednak najbardziej mnie poruszył moment w którym Cooper zwrócił się do nas, tak po ludzku tak z serducha. Wspomniał o tragicznej śmierci swojej inspiracji muzycznej Chesterze Beningtonie, a następnie poprosił nas abyśmy przez chwilę się zatrzymali. Pomyśleli o tym co daje nam nadzieje, o swojej dziewczynie/żonie/chłopaku/mężu. Powiedział o tym, że depresja jest straszną chorobą, która odebrała wielu wspaniałych ludzi temu światu. Następnie popatrzył na zebranych. Na sali królowała cisza. Powiedział wówczas „Nie poddawaj się, nawet jak myślisz, że twoje życie jest nic nie warte. Mylisz się, jesteś ważny, twoje życie jest ważne! Pomyśl o ludziach którzy dają Ci nadzieję.” Pamiętam jak spojrzałem wtedy na ludzi wokół, którzy w oczach mieli łzy, przytulone pary zacieśniające uściski jeszcze mocniej. Serce chciało się z piersi wyrwać, tak wiele prawdy i nadziei dały te słowa. Zaraz po nich muzycy zagrali utwór tytułowy nowego albumu „Victorious”, a następnie rozszalał się dalszy rock’n’roll.

Przypadki są czasem dziwną sprawą, spodziewałem się kolejnego koncertu taki jak wszystkie. Jednak Skillet w swojej szczerości zaskoczył mnie, wypełnili serca zebranych nie tylko radością, ale również nadzieją. I chyba właśnie to powinny robić zespoły, inspirować.

Tekst Kacper P.

Najnowsze artykuły

Powiązane artykuły