„Królewska krew zalała Palladium” – czyli relacja z koncertu Royal Blood w warszawskim klubie Palladium dnia 26.07.2019 r.

0
727

Royal Blood to bardzo oryginalny zespół. Niby duety na scenie rockowej to nic nadzwyczajnego, jednak ten jest wyjątkowy – panowie do wygenerowania swoich dźwięków używają jedynie perkusji i gitary basowej. W warszawskim klubie Palladium wystąpili po raz drugi. Poprzedni raz – cztery lata temu. Byłem również na tamtym koncercie i o ile wtedy decyzja o ich koncercie w tym miejscu była dla mnie zrozumiała ( w końcu byli dopiero po debiucie) o tyle teraz to było jakieś nieporozumienie. „Mike Kerr (wokal, bas) i Ben Thatcher (perkusja) poprzez swoje rewelacyjne płyty, energetyczne występy zyskali już status zespołu kultowego a ich zagorzałymi fanami są tacy muzyczni giganci jak Jimmy Page i Tom Morello. Dlatego nie zdziwiło mnie, że bilety sprzedały się na pniu – w 3-4 dni. Spokojnie zapełniliby o wiele większą Progresję a nawet Torwar. No nic – może to sami muzycy zażyczyli sobie, żeby grać w tym miejscu.

Przed nimi na scenie zaprezentowało się brytyjskie trio Demob Happy – bardzo ciepło przyjęte przez warszawską publiczność. Zespół wydał już dwa albumy a ich garażowe, alternatywne dźwięki w stylu mieszanki Beatlesów i Queens of The Stone Age bardzo dobrze nadawały się jako rozgrzewacz przed główną gwiazdą. Panowie skupili się oczywiście na swojej ostatniej płycie „Holy Doom” z której zagrali „Fake Satan” (jako pierwszy), „Loosen It”, „Liar In Your Head” i na zakończenie „Be Your Man”. Jeśli nie znacie tej kapelki naprawdę szczerze polecam. To kawał dobrego, energetycznego rocka!

Kilka minut po 21.00 na scenę weszli główni bohaterowie. Perkusista Ben Thacher obowiązkowo w czapeczce z daszkiem oraz Mike Kerr w białej koszulce bez rękawów. No i zaczęło się! Pierwszym strzałem był „Hook, Line & Sinker” i od pierwszych dźwięków było wiadomo, że wszyscy którym udało się dostać bilet na to wydarzenie to szczęśliwcy. Kolejny kawałek „Come On Over” i temperatura jeszcze bardziej wzrosła. Publiczność rozkręcała się stopniowo jednak kiedy zabrzmiały pierwsze dźwięki „I Only Lie When I Love You” po raz pierwszy nastąpiło prawdziwe szaleństwo. Nikt się nie oszczędzał . Po nim Royal Blood zagrali pierwszy ze swoich nowych utworów „Boilermaker” – i już wiadomo, że na trzeciej płycie panowie utrzymają poziom dwóch poprzednich albumów.

Drugą nówką był utwór „King”, który według mnie jest jeszcze lepszy . Zdecydowanie te dwa kawałki rozbudziły moje oczekiwania odnośnie następnej płyty. Niesamowicie miodne było wykonanie „Little Monster” z solem na perkusji Thatchera. Musze się przyznać, że pomimo faktu, iż to Kerr jest mózgiem zespołu – ja mam „słabość” do Thachera. Po pierwsze kolo ma niesamowite wyczucie rytmu i naprawdę za garami daje radę – ale przede wszystkim wygląda na człowieka z którym spokojnie można wypić browar nie zdając sobie sprawy, że to obecnie jedna z największych wschodzących muzycznych gwiazd. No taki poczciwy misio. W tym miejscu dodam, że zespół w niektórych numerach był wspomagany w chórkach przez dwie panie Wracając do set listy – tego wieczoru zagrali jeszcze m.in. „How Did We Get So Dark”, „Lights Out”, „Loose Change” „Blood Hands”.

Na mnie największe wrażenie zrobił „Ten Tonne Skeletons” . Po pierwsze to mój ulubiony „królewski” kawałek, ale kurka wodna – jakiej on nabiera mocy na żywo to głowa mała. Po nim zabrzmiało „Out of The Black” i panowie zeszli ze sceny a publiczność zaczęła domagać się bisów. Nie musieliśmy długo czekać. „Where Are You Now?” poleciał jako pierwszy – jednak i tak wszyscy wtedy czekali, już tylko na jeden utwór. „Figure It Now” dosłownie rozniosło Palladium. Publika w totalnej ekstazie, muzycy z uśmiechami na twarzy i ze świadomością, że wykonali kawał dobrej koncertowej roboty.

Panowie wydłużali utwór w nieskończoność, jakby nie chcieli zejść ze sceny. I wcale im się nie dziwię. Zostali przyjęci iście … królewsko. Jeszcze tylko zakończenie w postaci riffu „Iron man” Black Sabbath i na tym ich występ się zakończył.

W porównaniu z ich poprzednim koncertem w Palladium – widać było, że nabrali sporej pewności siebie. To zespół w pełni świadomy swojego potencjału. I ja to kupuję. Jeśli tylko będzie taka okazja chętnie zobaczę Royal Blood po raz trzeci. Ten półtoragodzinny występ był naprawdę rewelacyjną piątkową rozrywką i nie sądzę, żeby ktokolwiek wyszedł zawiedziony.

Tekst i zdjęcia Mariusz Jagiełło