Z muzyką Andiego LePleague spotkałem się już mając 14 lat, od tamtego momentu nasłuchałem się wręcz legend o tym jaką energią są jego koncerty. Po wielu latach obserwowania kapeli wreszcie udało mi się dotrzeć na ich koncert w Warszawie… jak się okazało, te legendy nie odpowiadały nawet połowie prawdy co się dzieje na koncercie.
Ja z kolei po raz pierwszy usłyszałam ich na imprezie gotyckiej i nigdy zbytnio zespołem się nie zachwycałam, nie śledziłam, nie miałam w planach zobaczyć na żywo. W końcu stary metaluch ze mnie 😛 I tak, legendy o ich niezwykle energicznych i widowiskowych koncertach krążyły wśród ludzi od lat i zdecydowanie nie oddają tego co chłopaki prezentują na scenie.
Jednak zacznijmy od samego początku wydarzenia.
Combichrist supportowała młoda pochodząca z Wrocławia kapela Orbicide. Formacja złożona z producenta muzycznego Adama „Eliasza” Radziszewskiego oraz wokalistę Jacka „Yossariana” Bochenka. Formację można określić jako reprezentantów nurtu Aggrotech, opierający się na mocny bicie oraz wokalu, którego nie powstydził by się dobry frontman black metalowy, co dało niesamowitą mieszankę. Przyjemnością było widzieć chłopaków, którzy mimo, że w Polsce scena industrialowa jest sceną niszową, to jednak dają radę. Panowie jeśli to czytacie dzięki za waszą robotę i życzymy Wam dużo sukcesów, po mrocznej stronie elektroniki!
Po wystąpieniu Orbicide, na scenę weszła główna gwiazda. W przygaszony świetle i owacjach publiczności, nagle na scenie wyrósł monumentalny zakapturzony człowiek z gitarą, za którym wśród bębnów skrywał się jeden perkusista, a po jego lewej stronie drugi. Największymi owacjami jednak przywitany został Andy, który otworzył całe wystąpienie utworem „Hate Like Me”. Widownia zaczęła skakać razem z wokalistą i resztą zespołu. Combichrist jednak nie poświęcił całego koncertu wyłącznie utworom z nowego krążka „One Fire”. Usłyszeć można było utwory nieśmiertelne, które każdy fan Combi zna i uwielbia, chociażby „WTF is wrong with you”, „Shut up and swallow”, czy porywający cały tłum do szaleństwa „Get your body beats”, przy którym zarówno pan dziennikarz jak i cały tłum wyskakał się za pół życia 😉
Cały występ można powiedzieć, że był ascetyczny i w tym była siła. Powodem była charyzma całego zespołu prowadzonego przez Andiego, kontakt z publicznością, energia zespołu porównywalna z energią bomby atomowej i do tego skoczny industrialowy bit. To wszystko dało mieszankę wybuchową, doprowadzając publiczność do momentu w którym zatracaliśmy granicę między nami a zespołem i można było poczuć się jak część widowiska. Andy z energią rockmana i wyczuciem literata, podczas występu wciąga publiczność w swoją bajkę, którą tworzy. Zasadniczo można powiedzieć, że młodzi muzycy mogą się uczyć od Combichrist, jak zrobić wystąpienie które pociągnie za sobą tłumy.
Zgadzam się z opisem, choć na mnie największe wrażenie zrobiła cała kameralność koncertu, bardzo dobry kontakt muzyków z publiką, którzy równie dobrze bawili się na scenie co zebrana publika. Perkusista co rusz stający na siedzisku, nawołujący tłum do szaleństwa; gitarzysta Eric, podchodzący do ludzi w pierwszych rzędach patrząc im się w oczy grający swoje riffy tuż przed nimi; Andy biegający i skaczący po całej scenie… To stworzyło klimat równy temu pojawiającemu się na koncertach rockowych i metalowych. Sam koncert mogę skwitować tylko wielkim WOW. Niesamowite show z pazurem, muzyka znacznie lepiej brzmiała niż na wszelkich nagraniach Combichrist, stwierdzam wręcz, że dzięki dobrze nagłośnionej gitarze, było to zupełnie coś innego niż słyszałam dotychczas. Pokuszę się o stwierdzenie, że słychać było tego metalowego ducha drzemiącego w muzykach zespołu i z chęcią bym zobaczyła koncert tego zespołu ponownie.
Tekst Kacper P i Montar